Liga Mistrzów: Real Madryt bezradny w starciu z Chelsea. Angielski finał na tureckiej ziemi!

Potrzebujesz ok. 4 min. aby przeczytać ten wpis

Czy będąc przy piłce niemal dwukrotnie rzadziej od przeciwnika można mieć pełną kontrolę nad spotkaniem? Chelsea pod wodzą Thomasa Tuchela w środowy wieczór udowodniła, że jak najbardziej. The Blues zdeklasowali na własnym stadionie Real Madryt i zasłużenie zameldowali się w wymarzonym finale Ligi Mistrzów. Bramki dla gospodarzy zdobywali Timo Werner oraz Mason Mount, aczkolwiek ciepłe słowa należałoby skierować do zdecydowanej większości piłkarzy występujących w niebieskich strojach.

Biorąc pod uwagę obraz pierwszego półfinałowego pojedynku Real Madryt vs Chelsea, a także potencjał oraz aktualną dyspozycję obu ekip na krajowym podwórku, przed środowym rewanżem niezwykle trudno było ferować jakiekolwiek wyroki. Podczas ostatniej bezpośredniej konfrontacji Thomas Tuchel i Zinédine Zidane udowodnili kunszt trenerski – na kameralnym obiekcie imienia Alfredo di Stefano w Valdebebas zgotowali istny pokaz dla miłośników zagadnień taktycznych. Piłka nożna na najwyższym poziomie w dużej mierze opiera się również na kreatywności w ofensywie oraz szczypcie nieprzewidywalności, których zdecydowanie brakowało w ubiegły wtorek. Aby dotrzeć do upragnionej batalii w Stambule, konieczne było podjęcie pewnego ryzyka, w związku z czym wszyscy liczyli na to, że tym razem piłkarze obu zespołów pokuszą się o nieco więcej boiskowej fantazji.

Chociaż od pierwszych minut grający trójką defensorów Real Madryt starał się przejąć inicjatywę, to bardziej konkretni w swoich poczynaniach byli rywale z Londynu. Bliski szczęścia był krytykowany zewsząd Timo Werner, gdy po niespełna dwudziestu minutach gry umieścił piłkę w siatce, lecz analiza VAR wykazała, że 25-letni reprezentant Niemiec znajdował się na spalonym. Co się odwlecze, to nie uciecze – defensywa Los Blancos po raz kolejny została rozmontowana, a bramkę w dziecinnie łatwej sytuacji zdobył właśnie były napastnik RB Lipsk. Kontrataki podopiecznych Tuchela stosunkowo szybko przyniosły zamierzony skutek, a dodatkowo między słupkami świetnie spisywał się Édouard Mendy, który dwukrotnie bronił groźne strzały Karima Benzemy. Abstrahując od wspomnianych okazji, eksperymentalna taktyka Królewskich na arcyważne spotkanie w pierwszej odsłonie kompletnie zawiodła, toteż Zidane miał o czym myśleć w przerwie.


Po zmianie stron Chelsea poczynała sobie coraz śmielej, co skutkowało kolejnymi bardzo szybkimi i efektownymi atakami. Stuprocentowe sytuacje marnowali jednak Mason Mount, Kai Havertz, a nawet rozgrywający tego wieczoru świetne zawody N’Golo Kanté. Dynamiczne akcje Londyńczyków na jeden kontakt mogły się podobać, ale ich zatrważający momentami brak skuteczności sprawiał, że Los Merengues do późnych minut wciąż pozostawali w grze. Niebagatelna w tym zasługa znakomicie dysponowanego Thibauta Courtoisa, który z większości skomplikowanych sytuacji potrafił wyjść obronną ręką.

Koledzy Belga z ofensywy nie radzili sobie już tak dobrze – ani Karim Benzema, ani wiecznie łapiący rytm meczowy po kontuzjach Eden Hazard nie potrafili poprowadzić madryckiego zespołu do zdobycia choćby jednej bramki. Dominacja przedstawiciela Premier League tuż przed upływem regulaminowego czasu gry została udokumentowana drugim, rozstrzygającym trafieniem. Kapitalną kombinację Kante oraz wprowadzonego na murawę kilkanaście minut wcześniej Christiana Pulisicia wykończył Mason Mount, pieczętując tym samym udział ekipy z zachodniego Londynu w finale UEFA Champions League.


Drugi na przestrzeni trzech ostatnich sezonów angielski finał Ligi Mistrzów stał się zatem faktem. W sobotę 29 maja to Chelsea zmierzy się z Manchesterem City, który notabene wyeliminowała w kwietniu z Pucharu Anglii. Trzeba jednak przyznać, że na Stadion Olimpijski im. Atatürka pojedzie w pełni zasłużenie. W rewanżowym starciu z Realem ekipa dowodzona przez Tuchela udowodniła, że poza solidną obroną dysponuje również rażącą siłą ognia z przodu, o czym najlepiej świadczy pokaźna liczba wykreowanych sytuacji. Powody do zadowolenia ma także były szkoleniowiec Paris Saint-Germain, wszak stanie przed wielką szansą na dołączenie do zaszczytnego grona trenerów, którym udało się wygrać najbardziej prestiżowe rozgrywki klubowe już w pierwszym sezonie po objęciu nowych sterów.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*